Sztuka upadku
Na ramieniu chłopaka pokaźny siniak o malinowo-fioletowym zabarwieniu. Jeśli najseksowniejszą częścią mężczyzny jest jego u-mysł, i opcjonalnie biorąc pod uwagę z-mysł teatralny, to ten był całkiem niczego sobie… Bardzo otwarty, bez zadęcia.
Wystąpili w trójkę – on i dwie dziewczyny: czarna i biała. „Anima” to z Arystotelesa „dusza”, z Junga „kobiecy aspekt psychiki mężczyzny”, komplementarny staje się „animus” (to samo, odwrotne u kobiet) i otrzymujemy niezwykle sensualne przedstawienie – introspekcję płynnie przechodzącą w wiwisekcję stosunków damsko-męskich. Bo na poziomie organicznym spektaklu tworzyły przenikającą się całość, zaś na poziomie wyższym było odczuwalne pewne pocięcie, sekwencyjność (zwracam honor, jeśli niezawinioną, a tylko wynikłą z technicznych komplikacji). Smaczny owoc teatralnego wyczucia umiejętnie przełożonego na praktykę. Oszczędne, przemyślane, wypracowane, z tym, co lubię: rodzajem teatralnej perfidii samoświadomego wykorzystania możliwości własnych oraz sceny jako takiej. Ładny, miękki rysunek postaci, kreska spektaklu – co może jest tylko trikiem ciepłego światła i ściemnień. Niemniej, urzeczywistnione w odpowiednim ruchu, zasadniczo rozegranym horyzontalnie, poniekąd wertykalnie, a w sumie diagonalnie – bo jak określić upadanie?
Raz jeszcze wróciła do mnie kwestia intertekstualności pisania o Teatrze – bo nie jest łatwo prowadzić dialog z tekstami funkcjonującymi w tym specyficznym, szalenie skomplikowanym, systemie komunikowania się kulturalnego. Kolejny krąg wtajemniczenia.
Magda Stahr
-----------------------------------------------------
Uroki mitu
Antygona oryginalnie przebywała w Tebach. Potem trafiła do Wielkiego Jabłka. Widziano ją też w Katowicach. Za każdym razem wraz z nią pojawia się konflikt między starym a nowym porządkiem. Spór o to, że obok powszechnej zgody ogółu pozostają jednostki niedopasowane i problem w postaci trupa. Mit wędruje, zawłaszcza kolejne przestrzenie. Z powodzeniem. Z archetypiczną tożsamością i kolejną maską kolorytu lokalnego na twarzy.
Teatr odbija życie. Na dwa sposoby: albo z całą jego szorstkością, nierównym bruzdkowaniem lub też wygładzone po brzegach. Na pierwsze danie w teatralnym menu na czwartek zaserwowano cytat z wegetacji kloszardów. Ładnie interaktujący z wiosennie rozbudzonym parkiem. Zresztą, „uładniony” to najtrafniejszy przymiotnik komentujący spektakl „Antygona w Nowym Jorku” – autentyzm wzięty w cudzysłów, opakowany w kolorowy papier. Uteatralizowany. Całość – dobra w swej klasie mimikry. Stąd też zgrzytają przekleństwa i pojawia się pytanie, czy istnieje granica w markowaniu emocji, czy umiejętnie da się wypreparować wszystko? Duży plus za poprowadzenie fabularne, ładną linię, wyraźny kontur.
Każdorazowo przeniesienie mitu miało swoją zasadę, było celowe z takich czy innych względów. Uwspółcześnienie, eksperymentalne pogranie z miejscem, nadanie relacjom teatralnym osobliwego rysu. Zastanawiałam się, co dają Katowice? Akurat „plask, plask” pod nogami z racji mokrego trawnika. Potem przyszła do głowy pewna mało-mieszczańskość myślenia w kategoriach centrum na peryferii, jakichś tam (przerośniętych?) ambicji… I na koniec: zdawało mi się, że one już takie moje – a wychodzi, że jeszcze długo nie.
Magda Stahr
----------------------------------------
Nie do nieba
Dobrze jest robić coś z wiary i z wiarą. To daje siłę i motywację. A może jestem naiwna. Spektakl „Drogi Drogą JPII” miał ambicje misyjne. Miał objawić prawdę. Twórcy chcieli, by ktoś się zatrzymał, by się dowiedział, by usłyszał, by…
I tylko nie wiem, jak chcieli tego dokonać. Wiem, że by poruszyć, potrzeba siły. Teatr, który porusza, nie jest Teatrem skonstruowanym naprędce, z niedopiętymi guzikami. Sama idea nie zbawi Teatru.
Spektakl nie dotarł do mnie. Nie miał szansy. Musiałam patrzeć na czubki własnych butów. Bo było mi nieswojo patrzeć na schody Urzędu Wojewódzkiego, gdzie występowała grupa „Betezda”. Aktorzy grali, ale jakby obok swoich ról. Niby cierpieli, niby przeżywali rozkosze, ale co jakiś czas poprawiali na sobie ubrania i uśmiechali się, jakby dając znak: „ja tu jestem w roli, ja tu tylko na chwilę”. Układy choreograficzne robiły wrażenie niedopracowanych, chaotycznych, a przede wszystkim nieurozmaiconych i w niewielkim stopniu nasyconych sensem.
Boli jeszcze jedno. Zdaje się, że twórcom, zwłaszcza scenarzystce – Magdalenie Pietnoczce – choć nie brakowało szlachetnych zamierzeń - nie udało się ominąć pułapki. Pułapki, która połamałaby nogi każdemu, nawet najbardziej wzniosłemu celowi. Pułapki banału i uproszczenia. Próba opowiedzenia biografii Karola Wojtyły poprzez pryzmat życia i męczeństwa Jezusa Chrystusa, poprzez pryzmat kolejnych stacji Drogi Krzyżowej to zadanie karkołomne. Siłę Jana Pawła II dostrzegałam zawsze w tym, że był blisko ludzi, że był prosty, skromny. Taką drogą, prostoty i bezpośredniości, wydawał się prowadzić Kościół. Kiedy zaś w komentarzu towarzyszącemu spektaklowi w usta papieża włożono słowa egzaltowane, prawdy nie proste, lecz uproszczone, zrobiło mi się smutno. Miałam jednoznaczne skojarzenia z wesoło powiewającymi na wietrze chorągiewkami – gadżetami z płaskim wizerunkiem dziwnie wykoślawionego Ojca Kościoła. Zresztą, komentarz nie byłby konieczny, przynajmniej nie na tak rozwiniętą skalę, gdyby większą liczbą znaczeń obdarzyć gesty, mimikę czy kostiumy aktorów.
Chciałoby się powiedzieć: nie idźcie tą drogą! Nawet do dobrego celu, nie w ten sposób.
Chciałoby się, ale się powstrzymam. Bo jeden z widzów powiedział: „Takie przedstawienia dają mi siłę”. Choć ileż potężniejszy byłby głos i ileż donośniejszy, gdyby ważył słowa i dbał o język, w którym je wypowiada…
Marta Olejniczak
----------------------------------------
Przedrostek na wyrost
„Królewna śnieżka - anty baśń” wcale nie była taka „anty”. Propozycja zaprezentowana przez grupę teatralną „Pod prąd” wpisała się w konwencję baśniową, opisującą ścieranie się dobra ze złem. Spektakl ten jednak zmienił nasze spojrzenie na historię Śnieżki, która została ukazana z całkowicie innej strony.
Młodzi aktorzy dowiedli, że Śnieżka może być popularnym Everymanem. Dramat głównej bohaterki rozgrywa się w jej podświadomości. Psychiczne rozszczepienie osobowości, swoisty dualizm świata znajduje zaczepienie w Jungowskiej psychoanalizie. Rozdwojenie to powoduje, że jasna strona dziewczyny tonie zanurzona w lekturze, natomiast jej antagonista paktuje z wiedźmą. Podczas spektaklu doskonale zaakcentowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Człowiek, swoisty tygiel rozmaitych sprzeczności, solidarnie ponosi odpowiedzialność za wszystkie działania podjęte przez poszczególne ścierające się siły wewnętrzne.
Opisując spektakl warto wspomnieć o walorach, jakie odegrała gra świateł. Nawet najmniej wytrawny widz bez problemu mógł zorientować się, kim są występujące postaci. Wiedźmie towarzyszyło czerwone oświetlenie, natomiast podczas występów Śnieżki scena rozjaśniała się.
Baśniowe opowiadanie uświetniła oprawa taneczna tajemniczych kobiet-cieni, których roli oraz znaczenia możemy dociekać w zaciszu umysłu.
Magdalena Mikrut
----------------------------------------
Anty – alter
Konsumpcyjna między-przestrzeń kulturalna jest żarłocznym makrofagiem. Pochłania wszystko bez wyjątku i bez obaw przed niestrawnością. Niskie-wysokie, prawe i lewe, sacrum-profanum, ze szczególnym upodobaniem do absurdów. Paradoksalna sytuacja, kiedy haute culture jest być poza mainstreamem, w zdeklarowanej opozycji. Moda na bycie przeciwko.
Nie jestem anty-nastawiona na anty-baśń. Tłumaczę ją sobie po swojemu. Tradycyjne kostiumy od razu ustawiły zasoby ludzkie: żadnych problemów ze scenicznym „who is who”. Raczej naiwne, proste rozwiązanie. Być może konieczne z racji gabarytu pokazanego Teatru, tym bardziej, że akcent przesunięty na fabułę – rozbieżną z tą z wersji powszechnie obowiązującej braci Grimm, tudzież pewnego Walta D. Całość określiłabym raczej jako alter baśń, w której zwyczajowe elementy dopełniło swoiste przeniesienie. Śnieżka nr 2 wystąpiła w niezmiennie „jasnej jak świeży śnieg” skórze i włosach „czarnych jak węgiel” (swoich osobistych), ale też w czarnych jeansach i białym T-shircie wskazujących być może na uwspółcześnienie – taka „młoda gniewna”. Równie dobrze to mógł być pogłębiony psychologizm postaci: inne ja Śnieżki nr 1 w niebieskiej sukience, typowo bajkowej, „psychicznie chorej dzieweczki”. Dokonuje się rodzaj projekcji – bajka w bajce, teatr w teatrze, dobrze znana opowieść zapętla się nieco, a w końcu dramatycznie rozwiązuje: niebieska panienka ginie marnie z rąk kata. Zasadniczym problemem dwóch Śnieżek był brak możliwości porozumienia się: sugestywnie ograły oddzielającą je szklaną taflę. Istotne, że kanał komunikacyjny scena-publiczność obył się bez podobnych zakłóceń. Przekaz pozostał przejrzysty, nawet gdy wyczuty intuicyjnie, czy w taki sposób jedynie dookreślony przez widzów. Gładkie, skrojone na miarę, nieskomplikowane, poprawne. Adekwatne formą do treści.
Bycie „anty” nie niepokoi. Żeby odnaleźć się w odwróconym porządku rzeczy należy działać po prostu na opak. Przeraża za to wykrzywienie rzeczywistości. I chodzi o to, by uniknąć cyrkowej klaunady – jeśli już to być błaznem, co przyjemnie pachnie Teatrem.
Magda Stahr
-----------------------------------------------------
Bajecznie
Książę przymierzył mi pantofelek. Poprosił o rękę. Wciąż patrząc głęboko w oczy. A później oddalił się, krzycząc, że jeszcze się odezwie. Od tego czasu czekam. Jak ta księżniczka zamknięta w wierzy pragnień i wyobrażeń.
Wszystko przez te baśnie, w których żyli długo i szczęśliwie. A w codzienności, na ulicy, tak się nie zdarza. Bo książę krzyczy, że jeszcze się odezwie, a milczy.
Mimo to chcę, by baśń, barwna opowieść w kolorowych kostiumach, wdzierała się w moje życie, w szare ulice, by poruszała i cieszyła choć na chwilę. By choć raz ktoś dał mi miłosny wiersz, by książę patrzył w oczy, by pomarańczka znajdowała drugą połówkę, by panna znajdowała towarzysza do romantycznej kolacji przy świecach, by królewna znajdowała księcia.
Jeszcze bardziej chcę czasem czuć się księżniczką. I chyba nie tylko ja. Księżniczek, książąt, królewien i królewiczów jest więcej. Poukrywanych. Na ulicach. Na Stawowej na przykład. I tylko trzeba z nich wyzwolić emocje. Jak to uczynił Teatr „Narybek From Poland”.
Marta Olejniczak
----------------------------------------
Muzyczna etiuda
Miłość jest wbrew pozorom trudna do pokazania. Zwłaszcza, jeśli chce się to zrobić w niebanalny sposób. Najprościej (czy najlepiej? nie wiem), bez słów. Tę metodę wykorzystali twórcy „The Stranger”. Połączyli taniec, muzykę i odrobinę światła, by stworzyć krótką etiudę o miłości niespełnionej, trudnej, można chyba rzec - fałszywej.
W ich krótkim przekazie to taniec odgrywał główną rolę. Poprzez niego przedzierały się emocje. Miał odzwierciedlać stan, w jaki wpada człowiek szczęśliwy, następnie skrzywdzony. Stan, w jakim znajduje się ktoś, kto traci ukochaną osobę. Miłość nieszczęśliwa, trudna, niepełna. W zasadzie to nie-miłość, a jedynie potrzeba, chęć posiadania kogoś. Ot tak, dla zachcianki, rozrywki, urozmaicenia życia. By tylko był. Bo po co być wiernym, po co być całe życie przy jednej, jedynej osobie? Egoizm. Bo nikt nie zastanowił się ani przez chwilę, co czuje „ta/ten trzeci”.
To nie był jednak jasny przekaz. W tym wszystkim brakowało wyrazistości, natężenia emocji, uczuć. Jeden taniec, nie powiem – ładnie wykonany – nie załatwia sprawy przekazania całości problematyki. Zbyt lekkie to było, zbyt statyczne mimo zaplanowanego ruchu.. Odrobiny rześkości dodały dźwięki pianina. Pobudzały, ożywiały, próbowały cały czas nadać właściwy rytm przedstawianemu etapowi zdarzeń. Prowadziły po części całość, komponując i dopełniając toczącą się „akcję”.
Dostaliśmy zdradę w tańcu. Obraz prowadzący do depresji, będący ucieczką przed samotnością, będący chwilą zapomnienia bądź doświadczenia czegoś innego. Obraz jednak rozmyty i zamglony.
Gosia Ludwiczak
|